Kimbo nawiedza boks czyli daleko od szosy czyli skazany na sukes!
Ponieważ podbój octagonalnych klatek przez streetfightera skończył się fiaskiem, przy obecnej mizernej kondycji boksu nawet taki gość jak Kimbo może zrobić karierę. W zasadzie nie „może” a „musi”. Ostatecznie zostanie mu jeszcze możliwość walk wzorem pewnych polskich kolegów na zasadach K-1 a gdyby i to nie wypaliło to na spółkę mogą wystąpić we wrestlingu lub rozegrać mecz bierek lub szachów połączonych z boksem.
Ale żarty na bok i mówiąc poważnie…ale jak tu pisać poważnie jak się czyta o Kimbo i patrzy na jego przemiłą buzię a na dodatek ma w pamięci pojedynki ze słabiutkim Jamesem Thompsonem (ten od Pudziana) czy blamaż i puszczenie z torbami słynnej EliteXC po „14-stu sekundach które wstrząsnęły światem MMA” w walce z Sethem Petruzelli. By rozweselić widzów gwiazdkę Youtube przejęła UFC. Pobyt w programie The Ultimate Fighter tylko raz rozbawił widzów na tyle by wywindować ratingi telewizyjne, co jest jego specjalnością. Niestety w chwilę później Roy Nelson zepsuł zabawę niemiłosiernie obijając głowę, która i tak rzadko służyła do myślenia.
UFC próbowało ratować jego image dając mu dziwnie słabiutkiego w tym jedynym wygranym w organizacji pojedynku weterana Houstona Alexandra. Houstona niczym prom kosmiczny ściągnięto dziwnym trafem tylko na tę walkę. Był to taki przypadek jak trafienie w totka przez niewysłanie kuponu. Nadludzkim wysiłkiem Kimbo wówczas nie zawiódł organizacji wygrywając po walce, którą warto zawsze obejrzeć dla rozbawienia. Kolejny rywal Matt Mitrione na UFC 113 musiał nie być poinformowany, że to tylko zabawa i spuścił mu łomot a organizacja UFC spuściła z tonu i spuściła z list zatrudnionych fighterów i miłego kolesia, ku rozpaczy fanów szukających śmiesznostek w jak najbardziej poważnych walkach.
Na szczęście Kimbo ma promotora. W tym wypadku to coś takiego jak mama i tata w jednej partii politycznej w Polsce zajmującej się rolnictwem. Z góry wiadomo, że dziecko (by nie umarło z głodu) będzie kontynuować rodzinne tradycje. Z reguły na dobrej posadzie i za dobre pieniądze (czytaj publiczne). Czyli z góry skazane i zaprogramowane na sukces. Tak też jest z naszym bohaterem, tyle że on nie korzysta z pieniędzy z podatków, bądź unijnych dotacji.
Gary Shaw na sobotni debiut dla swojego pupilka jako rywala wybrał Jamesa Wade (0-1) o którym za wiele napisać nie można poza faktem, że ma jedną przegraną walkę na koncie. To dobra rekomendacja, ale czy wystarczająca? Pełni obaw ufamy jednak w talenty promotora i w to – że gość (Wade) będzie „wiedział o co chodzi”. No wiadomo, że… nie idzie o boks tylko dobrą zabawę i zarabianie.
O jej wynikach poinformujemy naszych czytelników. Wiadomo tylko, iż impreza nie będzie w Las Vegas czy Atlantic City a Buffalo Run Casino w Miami i nie na Florydzie a w rolniczej Oklahomie na dalekiej Północy USA skąd bliżej do Kanady niż do najbliższego Disneylandu a najbliższa szosa to końcówka słynnej Route 66. Cena biletów jednak jest światowa i wynosi: 38 dolarów (daleko od Kimbo) i 68 $ (bliżej Kimbo). Gdyby ktoś z naszych czytelników zapuścił się przypadkiem w te dzikie pustkowia to polecamy mu w ramach zabawy pójście na galę.




















